Na przełomie lipca i sierpnia 2012 r. znów byli w naszej okolicy śląscy Teksańczycy.
Tak już od ponad 20 lat przyjeżdżają z okolic San Antonio z swoim duszpasterzem duchowym ks. prałatem dr Franciszkiem Kurzajem zwanym ojcem Frankiem.
W trakcie odwiedzin byli między innymi na odpuście patronki diecezji św. Anny na Górze św. Anny. Byli także wielu miejscowościach, gdzie odnajdywali ślady swoich przodków.
Odwiedzili: Płużnicę Wielką, Jemielnicę, Centawę, Grodzisko, Kadłub, Rozmierz, Kamień Śląski.
Podczas pobytu we Sławięcicach, Teksańczycy byli gośćmi na 60 urodzinach Gerarda Kurzaja. Było wiele gości z kraju i za granicy. Był między innymi zespół folklorystyczny ? Na Chwila? z Kadłuba oraz poeta i pisarz Jan Goczoł z małżonką Małgorzatą.
Na temat ich pobytu dziennikarz NTO Krzysztof Ogiolda napisał dwa artykuły, które można przeczytać poniżej:
Ślązacy z Teksasu przyjechali na Opolszczyznę szukać swoich korzeni
31 lipca 2012, Autor: Krzysztof Ogiolda
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120731/POWIAT01/120739926
Ich przodkowie emigrowali 150 lat temu.
Mój prapradziadek pochodził z Grodziska, a ja nazywam się z domu Pollok.
Na tutejszym cmentarzu znalazłam nagrobek z tym nazwiskiem ? pokazuje Dorota Pawelek.
Dorota Pawelek przyjechała do Polski już piętnasty raz. Pomaga w organizowaniu takich sentymentalnych wyjazdów ks. Franciszkowi Kurzajowi, pochodzącemu ze Sławięcic,
który od 1986 jest duszpasterzem Ślązaków z Teksasu.
Ale w Grodzisku (pow. strzelecki), skąd pochodził jej prapradziadek, była pierwszy raz. Na cmentarzu znalazła nagrobek z nazwiskiem Pollok (to jej panieńskie nazwisko). Wzruszyła się. - To znaczy, że jo jest tu naprowdy w doma - mówi.
Nie tylko ona ma takie poczucie. Goście z Teksasu wchodzą na cmentarz skupieni, ale już po chwili głośno odczytują na nagrobkach nazwiska swoje, swoich krewnych i przyjaciół z USA: Hajduk, Gawlik, Pollok, Mróz, Kowalik, Adamiec, Sowa...
Raczej nie wszyscy ci zmarli są ich krewnymi, ale wszyscy są dla nich śladem przeszłości i dowodem, że ich korzenie są naprawdę tutaj.
Więc pokazują sobie nawzajem mogiły i fotografują je - na pamiątkę
Nie szukają na oślep. Ks. Kurzaj i jego współpracownicy skrupulatnie ustalili, skąd przyjechały do Teksasu rodziny emigrantów i w jakich po?bliskich miejscowościach mogą napotkać swoje nazwisko i ślad po krewnych na cmentarzu, wśród żywych mieszkańców czy w księgach parafialnych.
Nadine Felux-Crane szukała korzeni w Płużnicy Wielkiej. To stamtąd w 1852 roku o. Leopold Moczygemba wyruszył z pierwszą grupą emigrantów do Teksasu i razem z nimi założył pierwszą osadę - Panna Maria. Na cmentarzu w Płuż?nicy nie znalazła jednak swojego nazwiska.
Za to w sąsiadującym z Płużnicą Toszku udało nam się znaleźć mieszkanie pani Feluks - opowiada Nadine. - Starsza pani zaprosiła nas do domu. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, pomodliliśmy się razem po polsku i po angielsku. Na ścianie zobaczyłam obrazek, pamiątkę Pierwszej Komunii św. kogoś z domowników z nazwiskiem: Patrycja Feluks.
Tak samo ma na imię moja mama. Przyjechałyśmy na Śląsk razem. Mama kolejny raz, ja pierwszy.
Dlaczego się zdecydowała lecieć za ocean? Śmieje się, że posłuchała rady ks. Kurzaja, a on od lat mówi potomkom emigrantów, że jak nie pojadą na Śląsk, żeby szukać korzeni,
nie pójdą do nieba. Ale chyba jeszcze bardziej posłuchała swojego serca.
Każdy człowiek chce wiedzieć, kim jest - mówi. - Więc uznałam, że i ja muszę znaleźć swoje korzenie. Co zabiorę ze sobą ze Śląska do Teksasu? - zastanawia się. - Atmosferę i barwy odpustowej mszy na Górze św. Anny w ostatnią niedzielę, brzmienie grającej tam orkiestry, zieleń Śląska. A najbardziej przyjaźń i serdeczność ludzi, których tu spotkałam.
Dorota Pawelek jest żywym dowodem, że śląskość jest w Teksasie w cenie. Jej przodkowie wyjechali stąd w 1854 roku. Ale to nie przeszkadza pamiętać ich imion: - Aleksander, Wilhelm, Walenty - wylicza po kolei. - A moja mama była z domu Moczygemba - dodaje z dumą.
Rozmawiamy po śląsku. A ona "rzondzi? tak, jakby mieszkała od pokoleń gdzieś między Strzelcami, Rozmierką i Grodziskiem, a nie za oceanem. - W domu z mamą i z siostrą rzondzili my zawdy po ślonsku - mówi. - Rodzice posłali mie tyż do sióstr felicjanek, a one uczyły nas literackiego polskiego. Z mężem godałach wiyncy po angielsku. Ale w 1986 przyjechoł do Teksasu ks. Kurzaj, a z nim śląska tradycjo.
Więc pani Dorota chętnie mówi gwarą i to nie tylko w starym kraju. Także z przyjaciółkami w Stanach. - Wracający są najlepszą reklamą takich podróży - mówi ks. Kurzaj. - Opowiadają o nich bez końca. Bo Śląsk jest dla nich naprawdę fascynującym miejscem. Więc choć wcale nie ogłaszamy kolejnego wyjazdu, chętni sami zgłaszają się od wczesnej jesieni. Koło Bożego Narodzenia mamy zwykle zamkniętą listę na kolejny rok.
Ślązacy z Teksasu szukają na Opolszczyźnie swoich korzeni
10 sierpnia 2012, Autor: Krzysztof Ogiolda
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120810/REPORTAZ/120809874
150 lat temu Leopold Moczygemba, franciszkanin, zabrał ich z Płużnicy Wielkiej do USA. Na początku walczyli z biedą. Dziś mają odwrotny problem.
Dzięki złożom ropy wielu się bogaci i... kłóci o pieniądze.
Dorota Pawelek (z domu Pollok) wywodzi się z pierwszej emigracji, która w 1854 roku dotarła z Płużnicy Wielkiej do Teksasu i założyła osadę Panna Maria (jej prapradziadek pochodził z Grodziska).
W nowej wiosce zamieszkało około stu rodzin. Niewiele więcej mieszka ich tam obecnie. Panna Maria, położona stosunkowo daleko od San Antonio (ponad 50 km), na razie opiera się asymilacji. Większość mieszkańców stanowią potomkowie Ślązaków. Niewielu się tam wżeniło nowych, choć zdarzają się Amerykanie i - jak na Teksas przystało - Meksykanki.
Tu się rzondzi
Miejscowości położone bliżej dużych miast - San Hedwig czy Bandera - są bardziej wymieszane. Ale i tam mówi się wciąż po śląsku. Starzy swobodnie, ale odrobinę inaczej niż my. Ich przodkowie sześć pokoleń temu wyjechali przed kulturkampfem, toteż ich gwara jest niemal wolna od germanizmów. Na sufit nie powiedzą więc gipsdeka, jak współcześni Ślązacy, tylko pokłod. A wypowiedź wzmocnią raczej słowem naprowda niż richtig.
Młodzi Ślązacy w Teksasie zwykle potrafią po polsku modlić się i śpiewać w kościele. Jeśli starzyk lub starka rządzom do nich po ślonsku, zrozumieją. Ale coraz częściej odpowiadają już po angielsku. Trudno powiedzieć, że ktoś tu pielęgnuje gwarę.
Jeszcze nie trzeba o nią szczególnie dbać. Jest ciągle naturalnym i żywym sposobem mówienia. Więc czasem wymyślają nowe słowa. Samolot wiele lat temu nazwali furgoczem (furgać to po śląsku latać), bo tego określenia z Płużnicy nie przywieźli. Ale współcześnie młodzi znający czynnie coraz mniej słówek upraszczają swoją mowę, więc w Teksasie kartofli się nie sadzi, tylko sieje, tak samo jak zboże.
Pani Dorota nie ma takich problemów. Gdybym nie wiedział, że przyjechała zza oceanu, sądziłbym, że mieszka w którejś z podstrzeleckich wiosek.
Rzondzi swobodnie, ani przez chwilę nie brakuje jej słówek, trzeba się długo wsłuchiwać, żeby usłyszeć ślad angielskiego w jej akcencie. Rozmawiamy w Izbic-ku, bo Ślązacy z Teksasu, jak już przyjadą do starej ojczyzny, to obok Krakowa, Łagiewnik i Wadowic, miejsc związanych z Janem Pawłem II, odwiedzają zawsze miejscowości na Opolszczyźnie, z których wyjechali ich przodkowie.
- W domu rzondziło się z mamą i siostrą zawdy po ślonsku - wspomina. - Dodatkowo rodzice posłali mnie jeszcze do sióstr felicjanek, które uczyły nas literackiego polskiego. Kiedy wyszłam za mąż, to z mężem rozmawialiśmy więcej po angielsku. Mama wprawdzie w 1983 umarła, ale trzy lata potem przyjechał ojciec Franck.
Odwiert na każdym podwórku
Ojciec Franck to ksiądz Franciszek Kurzaj, od 1986 prawdziwy duchowy ojciec Ślązaków w Teksasie. Do pracy wśród śląskiej Polonii skierował pochodzącego ze Sławięcic księdza biskup Alfons Nossol.
I to okazała się błogosławiona decyzja. Przez 10 lat był proboszczem w Pannie Marii. Dziś pracuje w Teksasie i ma w parafii zaledwie kilka polskich, czytaj śląskich, rodzin.
Ufają mu bardzo. Nie tylko jego parafianie proszą, by udzielił dzieciom ślubu czy wyspowiadał i namaścił świętymi olejami w szpitalu umierających rodziców. Nie tylko dlatego, że angielskiego używa na równi z gwarą.
To on wprowadził zwyczaj jeżdżenia do starego kraju w poszukiwaniu korzeni. W ciągu ponad 20 lat istnienia wolnej Polski przywiózł na Śląsk ponad tysiąc potomków dawnych Ślązaków. Jak się księdza zna nie tylko z ambony, ale też z autokaru i wspólnego pobytu w hotelu, łatwiej się zaprzyjaźnić.
- Pobyt zaczynam zwykle od skansenu w Bierkowicach, żeby zobaczyli, jak żyli i mieszkali ich przodkowie, a kończę - po dwunastu dniach - w katowickim hipermarkecie "Silesia?.
Robią wielkie oczy i mówią: on jest lepszy niż w Ameryce. I mają rację. I zapamiętują raz na zawsze, jak w ciągu sześciu pokoleń zmieniło się życie na Śląsku. Zauważają wtedy, że ten proces wygląda tak samo w Polsce i w USA. Kiedy Ślązacy przyjechali do Panny Marii, założone przez franciszkanów San Antonio liczyło 10 tys. mieszkańców. Obecnie jest ich półtora miliona.
A jak się zmieniła Panna Maria? Przy wjeździe do miejscowości przybyszów wita niezmiennie tablica informująca, że jest to najstarsza osada polska w Stanach Zjednoczonych. Niezmiennie w centrum wioski stoi kościół. Nie ten pierwszy, zbudowany przez osadników zaraz po przyjeździe - jeszcze w XIX wieku zniszczyła go burza - ale kolejny, postawiony w 1937 roku z pomocą ówczesnego opiekuna emigrantów, ks. bpa Gawliny.
- Ale od pięciu lat za kościołem jest wieża wiertnicza - opowiada ks. Kurzaj. - Ropa naftowa była tu na terenach zasiedlonych przez Ślązaków zawsze, ale nie było technologii, którą dałoby się ją wydobyć.
Przełomem stało się zastosowanie fracking technology (szczelinowania hydra - ulicznego - przyp. red.), używanej także przy eksploatacji gazu łupkowego. Jest kontrowersyjna, ale na pewno przynosi pieniądze.
Więc w Pannie Marii wieża wiertnicza i pompa, która tłoczy ropę, stoi teraz prawie na każdym podwórku. W Pannie Marii, Runge i Cotula mieszka kilkunastu milionerów.
Kłótnie o działki
Przed 150 laty emigranci ze Śląska przyjechali, żeby sobie poprawić byt. Ponieważ na Śląsku była już w połowie XIX wieku kolej, mogli bez kłopotu dojechać aż do portu w Bremie.
Stamtąd płynęli przez ocean, by po 9 tygodniach zawinąć do portu Galveston nad Zatoką Meksykańską. Zaczynali od wielkiej biedy.
Znaleźli się bowiem na terenie niemal niezagospodarowanym. Nie było domów ani drewna, z którego można by te domy postawić. Zaczynali od kopania jam w gliniastej glebie, a potem klecili parterowe chałupy z błota i trzciny. Nie znali angielskiego ani hiszpańskiego, więc byli przedmiotem kpin sąsiadów.
W dodatku gryzły ich insekty i kąsały nie znane na Śląsku gatunki węży. Zanim się ustabilizowali i założyli gospodarstwa, wielu było rozczarowanych. Winą za trudne położenie obarczali ks. Mo?czygembę. Niektórzy badacze tamtych czasów piszą, że nie powieszono go nie tylko dlatego, że był księdzem i franciszkaninem, a w dodatku miał do obrony czterech braci, którzy emigrowali wraz z nim, ale i z braku drzew w okolicy.
Dziś Ślązacy w Teksasie mają problem odwrotny do swoich przodków. Muszą się zmierzyć z perspektywą bogactwa.
- Wielu naszych ludzi zwyczajnie wariuje na tym tle - przyznaje ks. Kurzaj. - W niejednej rodzinie więzy utrzymywane od 150 lat teraz pękają, szczególnie w rodzinach wielodzietnych.
Pół biedy, jak babcia przepisała ziemię po kawałku wszystkim, bo ropa jest praktycznie wszędzie. Gorzej, jeśli wybrała tylko najstarszego z rodzeństwa. Wtedy kłótnie i konflikty gotowe.
Ci, którzy wyjechali przed laty do pracy w mieście, teraz wracają, by się zakręcić koło babci czy dziadka i doczekać się przepisania gruntu. Pracownicy szpitali, hoteli i więzień odchodzą z pracy i walą do przemysłu wydobywczego, bo zarobić można tam i trzy razy więcej. Ale tam, gdzie są mężczyźni i pieniądze, wieczorami po pracy pojawiają się też męskie rozrywki - alkohol i "czerwone latarnie?. Chłopi mówią, że skoro pracują w kurzu, muszą odpocząć.
Rozterki mają nawet ci, którzy od pokoleń byli farmerami. Pracująca na około tysiącu hektarów rodzina Janysek nadal uprawia zboże. Ale na ich polach też jest ropa.
Więc będą musieli rozstrzygnąć, czy pozwolić tam wjechać wielkim maszynom, czy gospodarować tak, jak im kazali ojciec i starzyk.
- Staram się im przypominać, że to bogactwo, które się im trafiło jak ślepej kurze ziarno, mogą przepuścić w Las Vegas. Ale mogą też za nie coś dobrego zrobić.
Nie tylko dla Kościoła, także dla ubogich, dla studentów i dla pamięci o tych naszych śląskich Tek?sań?czykach - mówi ks. Kurzaj.
Te prośby nie pozostają bez odpowiedzi. Wkrótce w Pannie Marii powstanie centrum informacyjne o śląskiej emigracji. Kto przyjedzie do Teksasu, zobaczy nie tylko dawne sprzęty imigrantów, ale także napakowane wiedzą o nich prezentacje multimedialne.
Śląsk jest mitem
W Teksasie gwara śląska sąsiaduje nie tylko z angielskim, ale i z hiszpańskim. W parafii ks. Kurzaja w San Antonio posługuje się nim 70 procent jego wiernych.
Ale wraz z emigrantami, często nielegalnymi, z Meksyku, Hondurasu i krajów Ameryki Południowej kartele narkotykowe próbują przepychać do Teksasu narkotyki.
- Jeśli jakiś policjant w Meksyku walczy z przemytem narkotyków, najdalej za trzy dni zostaje zastrzelony. Jeśli siedzi cicho i udaje, że nic nie widzi, kartel płaci mu jego dolę i toleruje. Pokusa jest ogromna - opowiada ks. Kurzaj. Na południe od San Antonio, w Loredo, pracuje 10 polskich księży. Zwykle, jak ich odwiedzałem, jeździłem też do Meksyku, na drugą stronę granicy. Od pewnego czasu już tego nie robię i odradzam to moim gościom. Amerykanów się tam porywa dla okupu. Im ktoś jest bogatszy, tym mniej bezpieczny.
Nie tylko z powodu niebezpieczeństwa teksańskich Ślązaków bardziej niż do Meksyku ciągnie do starej ojczyzny. Często realizują nakaz rodziców i dziadków: Jo nigdy nie boła na Ślonksu, ale tyś jest modo, to jedź. I zwykle się im u nas podoba.
W sposób zorganizowany podróżują od 1989 z ks. Franciszkiem. Zwykle w grudniu starego roku gotowa jest lista na lot do Polski na lipiec roku następnego, tylu jest chętnych. I przed wojną, i w czasach PRL-u podróżowali na Śląsk o wiele rzadziej niż dziś.
Księdzu Franciszkowi jedna z jego sędziwych parafianek wywodząca się z Olesna opowiadała, że jak była dzieckiem, natknęła się na podwórku na swego dziadka. Twardy mężczyzna, trochę podpity, płakał. Staroszku, ło co becycie? - zapytała wprost. Dej mi pokój - odpowiedział. Jo płaczam za Śląskym. Zastanawiała się przez lata. Jaki musi być ten Śląsk, że warto o niego płakać. W końcu umarła i nigdy nie zobaczyła.
Więc dla tych, którzy lecą do nas po raz pierwszy, Śląsk jest nie tylko krainą pochodzenia, ale i mitem. Przekonuję się o tym, gdy pytam Elaine Mazurek, rodem z Opola lub jednej z podopolskich wiosek, co jej się u nas podoba. Wyjaśnia, że przyjechała szukać śladów po przodkach.
Pamięta ich nazwiska: Batorek i Gruszka i daty z historii rodziny, ale na razie szuka w parafialnych księgach bez skutku. Na pytanie o wrażenia na początku konwencjonalnie wylicza: życzliwość ludzi, piękną zieleń i czystość. - Ale najbardziej to, że ludzie są tu blisko Pana Boga, kochają Matkę Najświętszą, są rodzinni i bardzo oszczędni - dodaje.
I wtedy uświadamiam sobie, że ona widzi Śląsk lepszym niż ja i chyba jednak lepszym niż on w rzeczywistości jest. Że ten jej trochę wyidealizowany obraz jest śladem tęsknoty starzyka czy starki, którzy mówili dzieciom, że Polska jest wprawdzie biedna, ale ponieważ trzyma się Boga i ludzie tu się modlą, to jest to najlepsze miejsce na świecie. I obiecywali, że jeszcze kiedyś wykwitnie jak żaden inny kwiat na świecie.
Ale pani Elain nie poprzestaje na samych marzeniach. Współtworzy Fundację Ojca Leopolda Moczygemby. Gości w domu tych, co jeżdżą ze Śląska zobaczyć Pannę Marię z bliska, uczestniczy w partnerstwie Bandery i Strzelec Opolskich.
Propaguje za oceanem przywiezione stąd zwyczaje: budowanie ołtarzy na procesję Bożego Ciała i święcenie pokarmów w Wielką Sobotę. Poprzez parafie chce uczyć kolejne pokolenie amerykańskich Ślązaków polskiego. Bo tu jest jej mała ojczyzna. A odległość dzieląca Teksas od Śląska nie ma tu nic do rzeczy.
2012 C Romuald Kubik